sobota, 30 listopada 2013

Pełnoobjawowa histeria, czyli bycie matką

W pewnym momencie życia kobieta wariuje. Zupełnie zmienia się jej system wartości. Nagle coś w brzuchu (zygota, płód, alien, ziarenko, dzidziuś etc, wedle upodobania) jest najważniejsze. Zaczyna się 9 miesięcy paniki i pełnoobjawowej histerii. A bo się nie rusza, a bo się źle ułożyło, a tego jeść nie wolno, bo może zaszkodzić, a bo milion innych rzeczy. Rok temu dowiedziałam się o ciąży przyjaciółki- Beaty B. Obserwowałam ją z zainteresowaniem i ciekawością. Kilka razy nawet odczułam skutek ciążowych humorków. Wracając do głównej bohaterki mojego wywodu. Moja kochana Becia, która swojego czasu miała kaloryfer na brzuchu stała się ciężarówką. Gadała tylko o maleństwie. W przebłyskach świadomości wspominała o wielkiej miłości- ojcu aliena. Jako egoistka z pierwszej ligi łapałam się za głowę. No bo przecież ten kaloryfer poszedł w zapomnienie! Ale nic to. Przyglądałam się z nadal z bezpiecznej odległości i podziwiałam ogrom matczynych uczuć, który na nią spłyną.
Po 9 miesiącach z małym hakiem przyszedł czas na poród. Wtedy się zaczęło. Zachwytów nie było końca. Chociaż dla mnie było to stworzenie raczej czerwone i pomarszczone, z grzeczności przytakiwałam.
Później naczytałam się miliona jej wpisów o diecie mamy karmiącej. Wybałuszyłam oczy. Nie dość, że była chodzącym inkubatorem przez 9 miesięcy, to po porodzie jeszcze musi uważać na jedzenie, bo niewdzięcznik będzie wył. Jej potrzeby są na szarym końcu, a wielkim sukcesem jest zjedzenie śniadania. Podobne zachowanie obserwuję u swojej rodzicielki. Wszystko jest ważniejsze- prasowanie, zakupy, sprzątanie i Bóg wie, co jeszcze. Wg mojej mamy to instynkt macierzyński. Wg mnie idiotyzm. Gdzie tu logika? Matka jest najważniejsza na świecie dla swojego dziecka. Jeśli stawia siebie na szarym końcu, to znaczy, że nie dba o siebie, a to znaczy, że nastąpi zbyt szybkie zużycie materiału.
Pewnie kiedyś i mnie dotknie przedziwne zjawisko instynktu macierzyńskiego, ale mam nadzieję, że zachowam odrobinę zdrowego egoizmu. Każdy potrzebuję czasu dla siebie. Na litość koszule męża mogą poczekać, a równie dobrze może sam wyprasować. Ostatnio moja mama skarżyła się, że jest zmęczona, nie ma na nic czasu, a tu by trzeba było chociażby firanki zmienić. Pytam po co? Bo święta idą? Niech wiszą te firanki, nikt nie będzie ich oglądał pod lupą. nie wyobrażam sobie, że wszystkie moje potrzeby schodzą na boczny tor. Po pierwsze jedzenie! Jak można zapomnieć o posiłku. Podstawowa rzecz. Świat się nie zawali jak coś poczeka 10 minut. A może nie nadaję się na matkę albo za bardzo się zfrancuziłam?
Wracając do Beatki. Jej maleństwu stuknęły 3 miesiące. Pomarszczony, czerwony alien zamienia się w pięknego bobasa. Śmieję się, macha łapciami i robi dzikie miny. Jak już pewnie wywnioskowałeś/aś, nie lubię dzieci, nie odczuwam potrzeby ich posiadania (na obecną chwilę) i nie podzielam zachwytu nad noworodkami. Tym bardziej dziwię się samej sobie, że oglądam zdjęcia małej z przyjemnością, podziwiam jak bardzo się zmienia z każdą fotką. Mam nadzieję, że za niecały miesiąc pogadam z nią po raz pierwszy i bardzo się cieszę na tę myśl.
Patrząc z perspektywy czasu stwierdzam, że moja przyjaciółka jest cholernie dobrą mamą. Nie przestraszyła się odpowiedzialności, a wzięła się z życiem za bary i daje rade. Przy wychowaniu małej odwali kawał dobrej roboty, co skutecznie będę jej utrudniać, wykradając jej księżniczkę na dzikie eskapady!

PS Wiem, wiem. Kiedyś też będę histeryzować i się zachwycać ;)

środa, 27 listopada 2013

Gdy telefon milczy, a herbata u babci jest świętem

Czasem w momentach nostalgii mam wrażenie, że porwałam się z motyką na słońce. Nie przemyślałam dokładnie podjętej decyzji, a każda kolejna jest coraz gorsza. W tym momencie wkracza niepokój, strach o dzień jutrzejszy. Niby gdzieś majaczy opcja pracy, niby oszczędności są, ale pojawia się pytanie "co będzie jak...". Rzekomo pieniądze szczęścia nie dają, ale jednak są użyteczne. Pomijając morze potrzeb materialnych, są też potrzeby emocjonalne. Zdecydowałam się na życie w samotności, tymczasem tam daleko za górami i lasami zostawiłam przyjaciół, znajomych, rodzinę. Ludzi, którzy tworzyli moje życie przez lata. Teraz ich w nim nie ma. Pojawiają się, rozmawiamy. Jednak bardzo brakuje mi ich w codzienności. Mogę zapomnieć o znienawidzonym przez wielu rodzinnym obiedzie, o zakupach z mamą, o plotach z koleżankami, poważnych dyskusjach z przyjaciółmi, o herbacie u babci. "Wpadłam, bo byłam blisko". Nie używam tego zdania.
Wizyta w rodzinnych stronach jest świętem, dokładnie zaplanowanym wydarzeniem, na które czekam z niecierpliwością. Zwykłe codzienne wydarzenia, o których wspominałam wyżej są magiczne, wspominane przez długie miesiące.
Człowiek jest wybitnie dziwnym zwierzęciem. Zawsze chce tego czego akurat nie ma. Gdy byłam w domu chciałam się z niego wyrwać, gdy studiowałam chciałam to rzucić w diabły, gdy byłam w Polsce, chciałam wyjechać. No to mam, co chciałam. Mogę sobie pogratulować.

piątek, 22 listopada 2013

Ofiara

Kap, kap, kap. Ciągłe, cichutkie kap, kap, kap. Ciepła strużka spływająca po dłoni, kolejna po szyi. Cisza, odór rozkładającego się szczura i smak krwi w ustach. Z przymkniętych oczu ciekły łzy. Próbowała je otworzyć, ale powieki były zbyt ciężkie by je unieść. Nie czuła nic oprócz zmęczenia. Była zmęczona własnym istnieniem. Chciała już pójść w ciemność. Otulić się nią, zasnąć, zamienić się w kamień i nie czuć. Wyłączyć emocje. Jej serce płonęło, gorąca krew paliła ciało od wewnątrz. Musiała się pozbyć tego bólu. Tylko jak? Czar nie zadział, szczur nie wystarczył. Znaki malowane krwią nie zapłonęły. Dość. Wystarczy. Sięgnęła po długi nóż. Trzymała go chwilę w dłoniach. Oglądała go z każdej strony. Ścisnęła rękojeść i pchnęła. Nie bolało. Zamiast tego zalała ją ulga. Ale to nie był koniec. Powoli piłowała żebra. Słyszała trzask własnych kości. Znaki zaczynały delikatnie iskrzyć. To była dobra decyzja. Była zadowolona z siebie. Wykrawała sobie serce. Nie przerażało jej to, raczej bawiło. Gdy skończyła spory płat skóry i mięśni klapnął na podłogę. Wyszarpnęła żebra i delikatnie wyjęła serce. Ból zniknął. Wszystko zniknęło. Nie czuła, wreszcie jej marzenia się spełniły. Położyła serce w środku kręgu. Symbole zapłonęły. Buchał z nich ogień wysoki na metr. Płomienie dotknęły jej włosów, ubrania. Weszła w okrąg i tańczyła w ogniu. Płonęła. Bawiło ją to. Śmiała się, gdy topiła się jej śliczna twarz. Spod zwisających resztek policzków wyzierały bielutkie kości. Dotykała ich. Były gładkie i delikatne. Jak ona kiedyś. Resztki ciała uderzały z plaskiem o posadzkę. W kącie pomieszczenia zauważyła ją. Swoją bratnią duszę. Jej anioła stróża. Zimną kobietę, która towarzyszyła jej przez całe życie. Chroniła ją i doradzała. To właśnie ona podpowiedziała jej jak pozbyć się bólu. Tak, ta kobieta była jej aniołem, strażnikiem i powiernikiem sekretów. Teraz stała w kącie i spoglądała na nią pół przymkniętymi oczami. Chłonęła atmosferę pomieszczenia. Podobało jej się to wszystko. Chwiejnym krokiem podeszła do kręgu, pogłaskała kości policzkowe trupa. Tak, ta dziewczyna była już trupem, żyła, bo ona tego chciała. Serce wciąż biło. Demon schylił się po nie, przyjrzał dokładnie. Wyglądało apetycznie, było zdecydowani lepszym kąskiem niż śmierdzący szczur. Wgryzła się w nie. Krew skapywała z jej brody. Oderwała kawałek. Przeżuwała go, delektując się smakiem. Gdy była człowiekiem nie przepadała za mięsem, jednak serce złożone w ofierze, to nie mięso. To dar, którego nie powinno się odrzucać. Jedak nie smakowało jej. Rzuciła je z obrzydzeniem. Uderzyło o podłogę, rozbryzgując się na kawałki. Zaczęła po nich skakać. Bose stopy rozgniatały miękkie serce, które wciskało się między palce. W tej samej chwili resztki dziewczyny rozsypały się, symbole zgasły. Została sama z ciszą. Spojrzała w dół. Z daru pozostała miazga, oblepiająca jej stopy. Uśmiechnęła się i rozpłynęła w powietrzu.

Otworzyła oczy. Serce waliło jakby chciało wyrwać się z piersi. Pot oblepiał całe ciało. Po kilku głębokich oddechach zorientowała się, że była w łóżku. Obok spał pies, a jego nie było. Chwila refleksji... Pokłócili się, wyszedł trzaskając drzwiami. Ale o co poszło? Nie pamiętała. Pamiętała natomiast jak bardzo ją zranił swoim krzykiem, pamiętała ból nadgarstków i wykręconych rąk.
Lekko otumaniona wstała z łóżka, zapaliła światło. Skuliła się na kanapie i zaczęła sobie przypominać każde słowo, każdy gest z tamtego wieczoru. 

środa, 20 listopada 2013

Przykrótka spódniczka

-Ma cherie! 4 musujące, 2 monako, 3 kiry, a jak skończysz to zanieś do siódemki 3 exotiques.
-Ale najpierw zrób mi koktajl bezalkoholowy! Tylko migiem.
-Ma petite, nalej mi jeszcze dwa piwa.
Jedna ręka robi koktajl, druga nalewa syrop do monako, noga otwiera lodówkę, a w między czasie głowa przyjmuje kolejne miliony zamówień. Godzina 20.00- 21.00 godzina największego tłoku. Czas biegania, zamętu, rozlewania i tłuczenia. Jej ulubiony moment wieczoru, w którym czas umyka jak oszalały i nie może się zatrzymać. Ta presja dodaje sił i skrzydeł. Za barem każdy ruch musi być... idealny? nie, zdecydowanie nie. Musi być efektywny. Raz, dwa taca gotowa i można sunąć przez salę z pięknym uśmiechem. Otóż to. Sunąć, między klientami się nie biega z roztrzepaną miną.
Jej zmiana już dawno się skończyła. Od godziny powinna być w domu. Zamiast tego wycierała szklanki, gawędzący z jakimś Arabem. Od kilku godzin rozmawiali o polityce, miłości, pracy i religii. Dyskusje nad barem potrafią być niesamowite.
-Dlaczego akurat tutaj? Przecież panienka wie, co mówi się o dziewczynach ze wschodu. Ma panienka niezłe nogi, ładny uśmiech i za krótką spódniczkę. Można by pomyśleć...
-Nie, proszę pana, ja nie z tych. Co do spódniczki, proszę mi wierzyć, w spodniach pracowałoby mi się wiele wygodniej. Ale czarna mini to wymóg odgórny.
-Ale dlaczego Francja? Nie można być kelnerką czy barmanką w Rumunii?
-W Polsce. Jestem Polką, nie Rumunką. Można, w dużym mieście można nawet dobrze zarobić. Jednak Francja, to ojczyzna, którą sama sobie wybrałam. Nie dla pieniędzy, a dla kultury, sposobu życia i mentalności.
Zamilkli. Trawił jej słowa. Zastanawiał się, co odpowiedzieć. Z głośników sączyła się delikatna muzyka zakłócana brzękiem szkła. Arab zapatrzył się w swój kieliszek czerwonego wina. A ona uśmiechała się do swoich myśli. Skończyła wycierać szklanki, złożyła ściereczkę i pożegnała się ze wszystkimi. Założyła kurtkę i wyszła z restauracji. Chłodne powietrze uderzyło ją w twarz. Po kilku krokach zniknęła w ciemności ulicy. Zostawiła za sobą rozświetlony bar, który był jeszcze pełen ludzi. W zupełnej ciszy słychać było tylko stukot jej obcasów. .
Jeszcze nie przekręciła klucza w drzwiach, a już usłyszała szczekanie. Toutou o mało nie przewrócił jej na schodach, skacząc na nią swoim wielkim cielskiem. On już dawno zasnął na kanapie. Po cichutku wyszła z psem przed dom. Zaczynało padać, lekka mżawka przyprawiała ją o dreszcze. Po chwili zawołała psa i wróciła do domu. Zsunęła z siebie ubranie i weszła pod koc. Zasnęła niemalże natychmiast wtulona w jego ramiona.

wtorek, 19 listopada 2013

Dzika barmanka

Deszcz delikatnie stukał w okna, krople spływały powoli po szybie. W barze panował półmrok. Kilku klientów pochylało się nad gazetami. To było ponure popołudnie. Nikt nie zapamiętałby tego dnia, gdyby nie pojawienie się nowej. Za barem stała niewysoka brunetka. Z zakłopotaną miną wpatrywała się w menu, starając je zapamiętać. Cieszyła się z małego ruchu, nie czuła się pewnie za barem. No i ten nieszczęsny akcent. Ledwo otworzyła usta, a już wszyscy wiedzieli, że pochodzi ze wschodu. Nie chciała za dużo rozmawiać z klientami, wszystko czego jej brakowało to łatki dziewczyny ze wschodu. Z  rozmyślań wyrwał ją starszy pan w okularach. Chciał się czegoś dowiedzieć o niej. Dopytywał kim jest, skąd, a czy na długo zostaje. Po krótkiej rozmowie pożegnał się i wyszedł. Jeszcze tego samego wieczoru zjawiło się kliku stałych klientów w rożnym wieku. Wszyscy chcieli zobaczyć tę nową, zamienić z nią kilka słów.
Okazało się, że od lat nie było zmian w kadrze, więc nowa barmanka była niemałą atrakcją, a do tego jeszcze była Słowianką. Średnio cywilizowaną, żeby nie powiedzieć dziką dziewczyną ze wschodu.
Dziewczyna rozmawiała z nimi zupełnie normalnie, tak jak ze znajomymi. Szczerze i z prawdziwym uśmiechem.

Nie chciałam, żeby mnie polubili, nie udawałam. Rozbrajałam ich swoją szczerością, gdy pytałam w jakim kuflu powinnam podać piwo, a w jakim kieliszku koniak. Byłam sobą od pierwszego słowa i chyba tym ich ujęłam. Następnego dnia stała klientela urządziła własne zawody. Polegały one na zapamiętaniu mojego imienia, rozbawieniu mnie. Zyskałam przyjaciół zupełnie niechcący. Dzięki nim jakoś przetrwałam swoją pierwszą samodzielną zmianę.