sobota, 26 września 2015

Korpo to siła, korpo to władza

Rozmawiając ze znajomymi odnoszę wrażenie, że nie ma już innej pracy niż w korpo. Każdy pracuje albo bardzo chce pracować w korporacji. Mówiąc szczerze nie bardzo rozumiem ten pęd. Co jest fajnego w siedzeniu w morzu biurek? Moim zdaniem nic. Ale lans jest, fejm na fejsiku jest, kasa na koncie się zgadza, czyli wszystko jest ok. W końcu można ponarzekać, że jest się korposzczurem, w między czasie iść na lunch, a wieczorem na drina obgadać Kaśkę, że została team liderem, bo przespała się z Alfonso. American dream i to bez wyjeżdżania do Hameryki.
Jednak ludzie mogliby mieć więcej wyobraźni, chcieć więcej od życia, a tu powtarza się schemat z liceum. Jesteś kiepski z matmy, idź na human! Nie skończyłeś prawa lub medycyny, idź do korpo! Życie różnie się układa, a to jest akurat praca lekka (tak korposzczurki, siedzenie w ciepłym pomieszczeniu jest lekką pracą) i bardzo dobrze płatna jak na polskie warunki. Jednak szlag mnie trafia jak patrzę na inteligentnych i fajnych ludzi, którzy baranieją po kilku miesiącach pracy w takim przybytku. Nagle zapominają języka polskiego, co drugie słowo to czelendże, fidbaki, dedlajny i inne floory. Kiedyś kpiono sobie z ludzi, którzy po dwóch miesiącach emigracji mówili z zagranicznym akcentem, a teraz tydzień w korpo i co drugie słowo z angielskiego. Przykro mi, ale argumentacja "jakbyś pracowała na floorze to też byś tak mówiła" do mnie nie przemawia. Od 3 lat na co dzień posługuję się językiem francuskim, a jakoś z Polakami rozmawiam po polsku. Kolejnym etapem zidiocenia są miłosne historie korporacyjne, o których słucha całe otoczenia korposzczura. Nie interesuje mnie kto z kim sypia i dlaczego. Nagłe i wybitne kariery, które miały początek pod biurkiem szefa też mnie nie interesują. Wystarczy, że ubolewam nad tymi z mojej pracy.
Nie rozumiem do czego ludzie się tak tam pchają (poza kasą), może za dużo amerykańskich filmów, a może rynek pracy jest aż tak ubogi w Polsce?

Kochane Korposzczurki, serdecznie Wam gratuluję, że macie pracę, z której jesteście dumni, że się nią cieszycie, ale pamiętajcie, że życie zaczyna się za szybą biurowca, w którym pracujecie.

piątek, 25 września 2015

Barmaid!

Od dwóch tygodni, co wieczór ubieram garniturowe spodnie, wyprasowaną koszulę, spędzam godzinę przed lustrem i idę do pracy. Prawdę mówiąc trafiła mi się robota łatwa, lekka i całkiem przyjemna. Moim głównym obowiązkiem jest ładny wygląd, a czas spędzam na uprzejmych rozmowach z klientami kasyna. Od czasu do czasu zrobię mojito albo cuba libre i to by było na tyle. Raz w tygodniu, w soboty pracuję na 100%. Jest sporo ludzi, zamówienia płyną strumieniami i trzeba to ogarnąć. W porównaniu z pracami, który wykonywałam wcześniej to nic. Nie sądziłam, że jest aż taka różnica między barmanem, a kelnerką. A jednak, teraz jedynie patrzę ze współczuciem na kelnerki, które dwoją się i troją.
Niestety nie wszystko jest kolorowe. Bardzo tęsknię za domem, czyli za Lokim i Fią (nasz golden retriver). Myślałam, że będzie lżej, że codzienność bez nich będzie na ileś fajna, w końcu nie mam żadnych obowiązków poza pracą. Niespodzianka! Tęsknię za zakupami, gotowaniem, sprzeczkami, za naszym wspólnym życiem. Teraz mogę mieć tylko nadzieję, że niedługo znów razem zamieszkamy.

środa, 9 września 2015

O chlebie i wodzie

Nie tak dawno byłam jeszcze licealistką. Mieszkałam w internacie oddalonym od szkoły jakieś 20 minut drogi. Miło wspominam tamte czasy. Nieraz siedziałam do późnej nocy w książkach, rano ledwo mogłam się zwlec z łóżka. Raz był czas na śniadanie, raz nie było. Częściej to drugie. Nie był to wielki problem, w szkole mieliśmy świetny sklepik w podziemiach, wyposażony w białe, skórzane kanapy, stół bilardowy itd. To miejsce miało swój urok. Jeśli chodzi o jedzenie to też wybór był spory i było ono dobrej jakości. Były kanapki z serem, szynką, z białym pieczywem, z ciemnym pieczywem zapiekanki, soki, herbata, kawa, cola, batoniki, jabłka, pomarańcze, drożdżówy i co tam jeszcze kto chciał. Często ten sklepik ratował mnie przed głodem. Po drodze do szkoły żadnego sklepu nie było, jak już pisałam na śniadanie nie zawsze był czas, a i zdarzały się dni, że wychodziłam z interka przed 8 rano, a wracałam koło 18. Lekcje do 15 albo i 16, a później jakieś kółko z historii, konsultacje z matematyki, w drugiej i trzeciej klasie konsultacje przed maturą. Nie wiem jak poradziłabym sobie gdybym teraz była w liceum. Jednak na wodzie i ciemnym pieczywie za długo bym nie wytrzymała.
Nowa ustawa dotycząca śmieciowego jedzenia w szkole jest jak zwykle nieżyciowa. Niektórzy albo nie uczyli się w liceum i nie mieli zainteresowań albo już zapomnieli jak to jest. Rozumiem zdrowe odżywianie, walka z otyłością i te sprawy, ale we wszystkim trzeba znać umiar. Nie każdy ma obowiązek jedzenia ciemnego pieczywa, nie każdy musi je lubić. Wywalenie chipsów ok, zapiekanek i innych fast foodów, ok, ale niech będzie jakaś alternatywa. Czasem siedzi się w szkole po 10h i fajnie byłoby zjeść coś ciepłego. Wywalenie batonów i czekolady, może warto zostawić gorzką, która jest zdrowa? Wywalenie soli i cukru, paranoja.
We wszystkim trzeba znać umiar i wziąć pod uwagę każdy aspekt sytuacji. Sporo osób twierdzi, że po drodze można kupić, co dusza zapragnie, że młodzieży nie chce się wstać wcześniej i wymyśla, że kawę mogą brać z domu. Ale od tego ten sklepik jest, żeby ułatwić uczniom życie, żeby nie kupowali po drodze, żeby nie nosili z domu. Ten sklepik jest dla nich, a nie dla durnej ustawy i idei. Zamiast wprowadzać jakieś chore pomysły w życie, może lepiej dofinansować szkoły i zdrowe produkty. Niech dzieciaki mają wybór i podejmują go świadomie. Jeśli zdrowa kanapka z serem, wędliną, pomidorem i sałatą będzie tańsza od zapiekanki i drożdżówki, może wtedy młodzież po nią sięgnie.Świeżo wyciskane soki są przepyszne, jednak drogie, jeśli państwo pokryłoby część kosztów, ten sok mógłby być w cenie puszki coli. Na pewno znaleźliby się chętni na niego.
Z przymusu i nakazu rodzi się bunt, raczej nie tego oczekiwało ministerstwo.


wtorek, 8 września 2015

"jedźmy, nikt nie woła"

Ajajaj, się porobiło na świecie. Tłumy uchodźców walą drzwiami i oknami do Europy,a stary kontynent nie bardzo wie jak sobie poradzić z tym problemem. Oficjalne stanowisko UE oczywiście mówi o pomocy bliźniemu, humanitaryzmie, głodnych dzieciach i umierających. No dobra, pomóc trzeba i to bezdyskusyjnie. Tylko jak? Przygarniać wszystkich jak leci, kto twierdzi, że jest uchodźcą, dawaj go do Europy? Mam wrażenie, że własnie tak to wygląda. Droga Europa, ogarnij się, bo będzie źle. Nie jestem rasistką,ani ksenofobem, ale jak coś się robi to wypadałoby się zastanowić. Właśnie przyjechało do nas tysiące ludzi. Nie wiemy kim są, co robili, czy są szczepieni, chorzy. No nic nie wiemy. Czy ktokolwiek z Was wpuściłby do własnego domu bezdomnego z ulicy? Chyba nie.
Przyjmijmy, że wszyscy są dobrzy, kochani, będą grzecznie respektować nasze zwyczaje. Wystawiamy im jakieś dokumenty, wierzymy na słowo, co do zawodu, wieku, imienia i nazwiska. Następnie znajdujemy jakieś mieszkanie, dajemy zasiłek i czekamy aż nauczą się języka i znajdą pracę w zawodzie. No bo przecież wszyscy mają wykształcenie, będą pielęgniarkami, nauczycielami, lekarzami, w gorszym razie murarzami, sprzedawcami. I wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie. Serio? Ktoś w to wierzy?
Odnoszę wrażenie, że elity tego świata są bezrozumne. Mówimy o losie milionów ludzi. Przecież decyzje podejmowane w sprawie uchodźców mają wpływ na całą Europę. Tutaj nie ma miejsca na błędy. Pomóc trzeba, to oczywiste, ale ta pomoc musi być zgodna z prawem, a nie na dziko. Nielegalni imigranci łamią prawo, być może prawo jest źle skonstruowane. Nie wiem. Jest jakie jest i jest łamane. Jeśli jutro pójdę okraść spożywczy, żeby nakarmić żebraków na ulicy wyląduję przed sądem, dostanę grzywnę czy pracę społeczne bądź karę więzienia. Z tego wynika, że mamy równych i równiejszych. Pomijając to, jak zorganizujemy życie codzienne w Pcimiu Dolnym, gdzie zakwateruje się 50 uchodźców. Uciekinierzy dostaną mieszkanie, zasiłek, lekcje polskiego i opiekę medyczną. W Pcimiu czeka się do lekarza długo, kolejki mogą się nieznacznie wydłużyć. Czyja to będzie winna? Uchodźca pójdzie do sklepu, wieprzowiny nie je, więc kupi kurczaka, cielęcinę, kuskus itd. Zapłaci 150zł. Tuż za nim w kolejce będzie starsza pani, kupi pasztetową, chleb, ziemniaki. Zapłaci 15zł, na więcej jej nie stać. Oczywiście nikt nie zwróci na to uwagi, w nikim nie wzbudzi to negatywnych uczuć. Z czasem przyjdzie zima, starsza pani założy starą kurtkę. Tyle już wytrzymała, wytrzyma jeszcze rok. Uchodźca nie zna polskich realiów, jeszcze nie wie co to jest - 30 stopni z wiatrem i śniegiem. Spokojnie, dowie się, być może zatęskni wtedy do ojczyzny. Dowie się też co to jest upokorzenie, bo Polska, to nie Francja. Pcim Dolny, to nie Lyon czy Marsylia. Będzie wytykany palcami, być może pobity, nikt mu nie da pracy. Będzie skazany przez bardzo długi czas na życie w marginesie społeczeństwa. I po jakimś czasie okaże się, że te 3 tysiące na rodzinę, to wcale nie takie kokosy o jakich mówili w obozie dla uchodźców. Pojawi się żal, rozgoryczenie i poczucie odrzucenia. I nagle jesteśmy o kro od tragedii. Czyżby już wszyscy zapomnieli jak w takiej sytuacji zareagował młody Muzułmanin w Kamiennej Górze?
Nigdy nie wolno pomagać obcym kosztem swoich. Może powinnam jechać na Węgry, założyć chustę na głowę, wyrzucić dokumenty i zostać uchodźcą. Wróciłabym wtedy do Polski, do domu, do mamy i brata. Dlaczego ja muszę być 2 tysiące kilometrów od domu, żeby pomóc rodzinie i być pewna jutra, a obcy ma dostać zasiłek? Bo w jego kraju jest wojna? W moim też była, później była komuna, a teraz jest jak jest. Zadbajmy najpierw o rodziny z dziećmi, o niepełnosprawnych i starszych, pomóżmy swoim, dajmy sensowne perspektywy i powód, dla którego wart będzie wrócić do Polski. A później zbawiajmy świat. Oczywiście jeśli ktoś uważa, że uchodźcom bezwzględnie trzeba pomóc, proszę bardzo. Niech go weźmie do siebie, nakarmi, nauczy polskiego, zaszczepi (na własny koszt oczywiście) i weźmie za niego odpowiedzialność prawną.

Z pozdrowieniami dla tych, którzy tęsknie patrzą w kierunku ojczyzny, ale nikt nie woła.

poniedziałek, 7 września 2015

Kącik masochisty

Temat Chodakowskiej powraca do mnie jak bumerang. Co schudnę, to przytyję i Ewka wraca na tapetę. A że wypuściła kilkanaście treningów, to jest w czym wybierać. Przyznam, że nie ćwiczę wszystkich programów. Jedne uwielbiam, a drugich nie cierpię. Zdecydowanie do moich ulubieńców należą
M21, czyli Metamorfoza w 21 dni- świetny trening, długi, męczący, ale niesamowity. Jest to trening z piłką (w moim wykonaniu z litrową butelką
i kocem), tal naprawdę są to ćwiczenia już nam dobrze znane z poprzednich płyt. Jedynie są lekko zmodyfikowane z racji piłki. Czas mija bardzo szybko, 10 rund po 2 ćwiczenia powtórzone razy 3. niby sporo, ale pierwsza seria jest dość koślawa. Przynajmniej w moim wykonaniu. W drugiej serii już wiem co i jak, no i zostaje tylko 3, która jakoś zleci. Szczerze polecam
tę płytę :)

Turbo Wyzwanie- pot leje się strumieniami, serce chce wyskoczyć
z piersi i budzi
się instynkt mordercy. No bo niby czemu
ten babsztyl tak mnie maltretuje?! Ja ledwo zipię, jestem purpurowa, upocona, a tak mi tu opowiada dyrdymały "lato, bikini, będzie pięknie, ma boleć". Co ja jakieś sado maso,
że ma boleć?! No niestety tak, w tym przypadku przez 40 minut zamieniam się w masochistkę
i skaczę z jęzorem na brodzie, licząc, że już zaraz będzie po krzyku. Ale poza tym trening jest bardzo fajny.

Killer- patrz wyżej tylko dodaj więcej cardio.

Skalpel Wyzwanie- wygląda niepozornie, tak spokojnie, a daje popalić. Zamiast rund są etapy.
Przez długi czas ćwiczymy jedną partię ciała. To boli, nawet bardzo. Nie każdy jest w stanie przez 15 minut ćwiczyć tylko pośladki bądź brzuch. Ale dlatego nazywa się to wyzwaniem. Dla mnie najtrudniejszą częścią jest brzuch. Plank bez przerwy przez kilka minut i od nowa tego samego jest dla mnie nieosiągalny. Sporo ćwiczeń w tym programie obciąża dłonie i stopy, co jest sporym minusem. W momencie kiedy opieram ciężar ciała tylko na dłoni i stopie (będąc na boku), to ta dłoń boli i nie są to żadne mięśnie, które muszą boleć.

trening dla Detocell- jeden z najlepszych, pracują w nim tylko nogi i pośladki, bardzo szybko mija. Można się powygłupiać skacząc do pseudo afrykańskiej muzyczki. Taki trening na lenia,
jak mi się bardzo nie chce.

Nie przepadam natomiast za Turbo Spalaniem, nudny i długi program. Speed Effect, Model Look etc, też do mnie nie przemawiają.
Nie są dla mnie wyzwaniem i tyle.

Efekty treningów Ewy są widoczne bardzo szybko, nawet już po tygodniu. Jedynie,
 co to trzeba być systematycznym i właśnie tego mi brakuje. Cóż, powodzenia nam wszystkim
w walce o piękną figurę!